piątek, 13 maja 2016

Część II

   Zostaliśmy w trójkę, a przecież mieliśmy być w czwórkę. Początkowo, jeszcze otumaniona hormonami, nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Cały czas powtarzałam Maciejowi, że ma być spokojny, że na pewno zaraz przywiozą Nam Olusia z powrotem i, że czasami trzeba dokładniej osłuchać dzieci po porodzie. Jednak z każdym kolejnym kwadransem Maciej był coraz bardziej niespokojny, a ja coraz bardziej niepewna swoich racji.


Oddałam Laurkę położnym, a Maciej poszedł zasięgnąć jakiejś informacji o stanie Olka. Dzieci urodziły się przecież po 15.00, zbliżała się 17.00, a my nadal nic nie wiedzieliśmy. Zostałam sama. Z niezliczoną ilością myśli. Ze skrajnymi uczuciami. Z dumą, że Nam się udało i ze strachem, co będzie dalej? 


Prawda była okrutna, a diagnoza przerażająca. Do teraz pamiętam każdą sekundę po tym, kiedy Maciej przekazał mi to, co powiedzieli mu lekarze. Olek miał wadę serca. Tzw. wspólny pień tętniczy. Nie będę wdawała się w szczegóły. Napiszę tylko tyle, że w takim przypadku operacja serca musi być zrobiona w 2, 3 tygodniu życia dziecka.

Cały czas powtarzałam tylko, że to jakiś koszmar i, że przecież były robione badania prenatalne. Byliśmy też na USG połówkowym. Nikt nie stwierdził nic niepokojącego. Na każdym USG, serduszka dzieci były oglądane. 
Dziś wiem, że jeśli nawet już w ciąży wiedziałabym o wadzie Olka, niczego by to nie zmieniło. To znaczy nie pomogłoby to, a wręcz przeciwnie. Całą ciąże przecież byłam spokojna o zdrowie dzieci. Nastawiałam się pozytywnie i byłam przeszczęśliwa, kiedy myślałam o tym Naszym podwójnym szczęściu. Świadomość wszystko by zmieniła. I z radości z mojego stanu zostałby tylko strach. Na pewno pół ciąży przeleżałabym w szpitalu, a o porodzie siłami natury mogłabym pomarzyć. Dzięki temu, że nie wiedzieliśmy, dałam dzieciom najlepszy start z możliwych.



Olek, jeszcze w ten sam wieczór został przewieziony do pobliskiego szpitala dziecięcego i w tym momencie rozdzieliły się drogi Naszych bliźniaków. Laurka nieustannie ze mną, a Oluś z Maciejem i resztą Naszej rodziny. 
Nie było chwili, żeby przy Olku ktoś nie był. Dzień i noc ktoś przy Nim czuwał. Ani razu nie leżał sam w tym okropnym, metalowym, szpitalnym łóżeczku. Dzięki całej Naszej rodzinie, mógł mieć chociaż namiastkę tego co miała Laura. 

Za każdym razem, kiedy przed tą całą tragedią widziałam gdzieś w szpitalach oddziały chorych dzieci, pękało mi serce. Nie byłam w stanie na to patrzeć. W życiu nie pomyślałabym, że w przyszłości moje własne dziecko będzie na takim przebywać.

Po 7 dniach Olka w szpitalu, niemalże na moich oczach, zmarło dziecko na sali obok. Następnego dnia miało wyjść do domu. Jak szalona trzymałam się myśli, że Nas to nie spotka, że Nam się uda, bo przecież tak bardzo w to wierzymy.


21 marca, Olek razem z Maciejem i moją teściową wyjechał do Łodzi, do Centrum Zdrowia Matki Polki. Tamtejsi kardiochirurdzy dziecięcy chcieli podjąć się operacji. W międzyczasie Olek miał również pobraną krew do badań genetycznych. Lekarze bowiem podejrzewali u Niego "zespół Di Georg'a". 

Wiele razy przed ich wyjazdem chciałam powiedzieć Maciejowi: "Nie wracaj bez Niego!", ale wiedziałam, że nie mogę. Że to będzie dla Niego za duże obciążenie psychiczne, bo przecież każde z Nas wiedziało, że może się zdarzyć najgorsze. Tyle, że nikt o tym nie mówił na głos. 

Od momentu, kiedy urodziłam bliźniaki, żyliśmy z dnia na dzień. Żadne z Nas nie potrafiło się nawet cieszyć noworodkiem w domu. Czułam się jak robot, który musi wykonać swoje obowiązki, ale nie było w tym żadnych emocji. Tylko ciągły stres i strach. 



W Łodzi, Olek spędził 13 dni. 13 długich, nie przynoszących nic dobrego dni. We wtorek po przyjeździe, przestał oddychać i od tamtej pory był zaintubowany. Podawano mu adrenalinę, leki przeciwbólowe, uspokajające, moczopędne, antybiotyki. W pewnym momencie przestały pracować mu nerki, i było podejrzenie sepsy. 
Ale nadal mieliśmy nadzieję, choć jej promyk w Nas był coraz mniejszy. 

W Łodzi spędziliśmy razem Wielkanoc i podjęliśmy również decyzję o wynajęciu mieszkania na czas leczenia Olka. Chcieliśmy być razem. Chciałam być blisko Olka i Macieja. Rodzina nie powinna rozdzielać się w tak okropnym czasie. 


2 kwietnia przyjechałam razem z dziećmi do Łodzi. Olkowi od dwóch dni się poprawiało, więc wszyscy byliśmy pozytywnie nastawieni. Mieliśmy wynajętą blisko szpitala kawalerkę i plan na kolejne dni. Niestety to był Nasz ostatni dzień w piątkę...



Natalia

2 komentarze:

Dziękuję za odwiedziny i komentarz, każdy niezmiernie mnie cieszy :).